Wydarzenia

W związku z  co dwutygodniowym, poniedziałkowym cyklem "Opowieści żywieckiej treści" chcielibyśmy Wam dzisiaj zaprezentować jedno z opowiadań Roberta Słonki. Opowiadanie jest wspomnieniem Zabłocia, okolicy, budynków, ludzi  z dzieciństwa pisarza. Zawarte są w nim uczucia, emocje, pragnienia, ulotność chwil. Dajmy się ponieść urokowi Zabłocia opisywanego przez Roberta Słonkę. Zapraszamy do lektury:

Zabłocie. Nazwa musi budzić skojarzenie z miejscem, gdzie nie warto nawet zaglądać a co dopiero mieszkać. Odgrodzone rzeką i mostem od lepszej części żywieckiego świata, było zawsze zakompleksione względem niego. Tam za Sołą był przecież potężny zamek, dumny magistrat, zacni putosze – tutaj było biednie, czuło się peryferyjność i zaściankowość. Od głównej ulicy rozpoczynającej się przy moście a zwieńczonej zaniedbanym dworcem kolejowym, wybiegały w stronę koryta rzeki niezliczone ilości wąskich uliczek tworzące labirynt znany tylko poruszającym się tam na co dzień mieszkańcom. Poprzecinane strumykami kamienisto-błotniste ścieżki rozchodziły się do poszczególnych grup domostw, których układ tworzył częściowo zamknięte urokliwe i tajemnicze place. Czym dalej od domu tym groźniejsze. Drewniane chaciny sąsiadowały z murowanymi gospodarstwami, płoty z dziurawymi sztachetami graniczyły z drucianą siatką malowaną na czarno lub zielono. Nawoływania ludzi, szczekanie psów i głosowe taktowanie ogromnych gęsi snuły sielską melodię. Moje dzieciństwo było podwójnie błotniste, gdyż nasz dom mieścił się przy ulicy Zabłockiej. Zabłocie, ulica Zabłocka 12.

Czy te coraz bardziej odległe okruchy pamięci da się pozbierać ? Czy tak zlepiony dzban nie będzie przeciekał ? Będzie. Lecz być może owe krople wody, które zostaną na jego dnie choć w małym stopniu przeniosą mnie do najszczęśliwszych dni mego życia.

Zabłocie jest dla mnie miejscem magicznym w takim sensie jak tylko myślenie tego typu może zawładnąć umysłem dziecka. Tam w przyciemnionym pokoju na piętrze otwierając kilkudniowe powieki uczyłem się twarzy moich rodziców. Niemal równie bliscy mojemu ciału byli dziadkowie, którzy jakby z niedowierzaniem co parę minut sprawdzali czy śpię, czy nie mam twardo pod maleńką główką i czy choć leciutko się uśmiecham. Każda oznaka kontaktu wywoływała salwę szczęścia i delikatne pocałunki. Rosłem otoczony anielską opieką jaką można obdarzyć pierwsze, wyczekiwane dziecko oraz pierwszego wnuczka w rodzinie. Nie pamiętam z tego pierwszego okresu żadnych przykrych zdarzeń, żadna rysa nie pojawia się na lustrze wspomnień. Sypialnia, później schody, kuchnia, duży pokój z telewizorem, małe pomieszczenie z piecem kaflowym – każdy zakątek domu był ciepły i bezpieczny.

Dom był odbiciem całego Świata: Piekła – Ziemi – Nieba.

Wbita w ziemię, mroczna piwnica połączona była z czarną od węgla i rozżarzoną ogniem kotłownią. Cóż lepiej mogło symbolizować ciemną, piekielną sferę. Prowadziły do niej nienaturalnie małe drzwiczki zamykane na mosiężny skobel i kłódkę oraz kilka wąskich stopni. Nigdy sam nie schodziłem do piwnicy, zawsze towarzyszyła mi starsza osoba – najczęściej dziadek. Specyficzny „zaduch” staroci mieszał się z wonią suszonych warzyw i owoców przechowywanych w słojach w drewnianej komodzie. Niepotrzebne nikomu poniszczone przedmioty zbyt bliskie by je wyrzucić na śmietnik, w piwnicznej przechowalni leżały zastygłe w dramatycznej pozie wyrażającej brak szansy na powrót do świata użyteczności.

Wyżej mieszkaliśmy My – domownicy. Ponad ciemną, piwniczną sferą był spokojny dom, naturalnie podzielony na pomieszczenia dziadków znajdujące się na parterze, oraz nasz pokój ulokowany na piętrze. Nasz czyli mój, Mamy i Taty. Do naszej izdebki prowadziły długie schody, ograniczone metalową poręczą. W połowie wysokości skręcały nagle, by zaprowadzić do naszego ziemskiego, przytulnego maleńkiego skrawka ziemi. Jasne ściany udekorowane malarskim ściegiem, proste meble i piecyk zwany kozą. Tutaj się wychowałem.

Najwyżej znajdował się gołębnik i jego obraz w sposób naturalny kojarzył mi się z Niebem. Niezliczona ilość gołębi-aniołów różnej maści, niemal zawsze krążyła nad naszym domem. Na tle granatowego nieba kreśliły całym stadem tajemnicze znaki, wytyczały powietrzne szlaki a potem gruchając wesoło, siadały na spadzistym dachu. Pamiętam, że zawsze fascynował mnie ich zmysł powrotu do rodzinnego domu. Wywiezione „na loty” w najodleglejsze krainy, wracały bezbłędnie po paru dniach do rodzinnego gniazda. Dziadek wypatrywał każdego gołębia, pilnował by usiadł bezpiecznie na dachu, a następnie umiejętnie łapał go i delikatnie ściągał obrączkę z jego nogi. Następnie pospiesznie umieszczał ją w specjalnym zegarze i odbijał godzinę przylotu gołębia do domu. To był rytuał. Misterium, w którym uczestniczyłem jako obserwator, było dla mnie czymś niezwykłym, jednakże naturalnie wkomponowanym w magiczny świat Zabłocia.

Świat: Piekło – Ziemia – Niebo.

Codziennie dotykamy, którejś z tych przestrzeni.

Wychowałem się mając za wzór ludzi przepełnionych modlitwą. Każdy dzień spędzony z dziadkami rozpoczynała prośba do Boga o zdrowie i spokój. Przed posiłkami robiliśmy w skupieniu znak krzyża, a na koniec dnia klękaliśmy przed wielkim obrazem – przeważnie babcia swym ciepłym głosem prowadziła modlitwę. Spoglądała na nas Matka Boska oraz jej dzieci-aniołki rozsiane po rajskiej łące, tak niebiańsko pięknej, że chciałem tam choć na moment się znaleźć w ich towarzystwie. Ten wizerunek błogiego szczęścia oddany ręka malarza zadecydował o moim postrzeganiu wiecznej szczęśliwości. Towarzyszyło mi uczucie, że moje bezpieczeństwo przypieczętowane jest wyższą mocą – najwyższa Pieczęć Świata czuwa nade mną i prowadzi mnie każdego dnia. To niezwykłe, ale wydawało mi się wtedy ze jestem istotą wieczną, że śmierć nie istnieje a jeśli nawet – to mnie nie dotyczy.

Pamiętam swój pierwszy strach i pierwszy ból. To pierwsze uczucie poznałem, gdy z niewiadomego mi powodu zostałem pewnego wieczoru sam w ogromnym domu. Rodzice gdzieś wyszli załatwiać swoje dorosłe sprawy, a dziadkowie na moment opuścili dom nieświadomi zapadającego zmroku. Nie spodziewali się zapewne jak bardzo nadciągająca czarna rzeczywistość podziała na moją wyobraźnie. Poczułem się niczym porzucony na bezludnej wyspie psiak, słaby i kompletnie zagubiony. Wybiegłem na drugie piętro, otworzyłem szeroko okno, zimny, złowrogi podmuch wiatru wtargnął do pokoju. Pamiętam, że z całych sił, całym sobą do bólu krzyczałem na całe Zabłocie : „Dziadziuś !!!… Dziadziuś !!! …” Po paru minutach w ciemnościach ujrzałem jego sylwetkę, biegnącą z końca ulicy, wołał coś, nieważne,— był. Gdy wbiegł do domu przytulił mnie mocno, całował ocierając mą twarz twardym zarostem. Wrócił porządek świata, znów byłem bezpieczny. Dziewiczego szoku doznałem, gdy zadano mi pierwszy ból. Niezrozumiały, tępy, usankcjonowany przez najbliższą mi osobę – mamę. Trzymała mnie mocno, gdy pielęgniarka podczas mojej choroby wbijała strzykawkę z lekarstwem, rozdzierający zastrzyk przeszywał me drobne ciało. Wydawało mi się wtedy, że tego bólu nie da się znieść, krzyczałem i okładałem mamę z całych sił. Nie puszczała – pamiętam jej spokój i silny uścisk, którego nie rozumiałem.

Proste rzeczy, sprawiają że z niemowlaka stajemy się dziecięciem, potem rozwianym chłopakiem i marzącym z wolna podlotkiem. Pierwsze plamy, które zamieniają się w regularne kształty, mleczny bełkot tworzący z czasem pojedyncze słowa, wreszcie zlepki zdań z uśmiechem wyłapywane przez dorosłych. Palce coraz sprawniejsze, kark bardziej sztywny i wzrok bystrzejszy każdego dnia. I coraz dalej myślą sięgamy, najpierw na schody, potem do ogródka, wreszcie za drewniany płot druciany i płynący pod nim potoczek. Poznajemy sąsiadów i dzielimy na ich na dobrych i tych groźnych, których omijamy wielkim łukiem. Z wolna zaczynamy rozumieć, że świat to ciepłe słońce, ale też spalający płomień, że życie to rześka woda ale i mroźna rzeczywistość lodu. Kształtujemy swe ciało w codziennej zabawie i siebie w środku w relacji z otoczeniem.

W Zabłociu nauczyłem się chodzić. Stawiałem swe pierwsze kroki na ulicy Zabłockiej prowadzony za rękę przez najbliższe mi osoby. Rosłem w poczucie, że zacząłem podróż nieskończoną, nade mną byli rodzice, dziadkowie i w świadomości mej pradziadkowie także w głowie schowani byli. Ta naturalna drabina ludzka była jak parasol chroniący mnie przed wszystkim, dawała oparcie dzięki, któremu czułem się spokojny i bezpieczny. Bezgraniczna mądrość wielu pokoleń sprawiała, że choć maleńki odczuwałem, że mój dzban powoli i naturalnie będzie wypełniał się światem.

Tam nauczyłem się pływać, tam pod szczytem Grojca, w zimnej kamienistej Sole przy radosnych okrzykach przyjaciół z dzieciństwa. Pamiętam te chwile euforii, gdy prąd niósł moje paroletnie ciało, a ja machałem dziarsko kończynami starając się utrzymać głowę ponad falami. Nurkowaliśmy na jazie, skakaliśmy na głowę na grobli prowadzącej do papierni, wreszcie taplaliśmy się w nurtach Leśnianki – zawsze szczęśliwi i zachłyśnięci słońcem. Całe dnie spędzaliśmy nad rzeką, wygrzewając się w promienistym świecie i zajadając się kanapkami z serem. Czułem się przepełniony sokami życia i z każdego dnia czerpałem energie. Poznawałem najbliższy świat i nie chciałem by kiedykolwiek się zmienił.

Tam nauczyłem się jeździć na rowerze. Nigdy nie zapomnę pierwszego niebieskiego roweru, do którego mój dziadek przymocował drewniany kij, który trzymał mocno a ja starałem się utrzymać równowagę nieśmiało naciskając na pedała. Nawet nie wiem kiedy coraz szybciej udawało mi się przemieszczać, coraz silniej czułem powiewy wiatru we włosach, aż do pełnej swobody pędu i wolności, która dawał mój pierwszy wehikuł. Widzę jak dziś biegnącego za mną dziadka ulicą Długą dochodząca do mojej Zabłockiej, krzyczącego bym się nie obracał za siebie tylko jechał odważnie naprzód, – nie posłuchałem i w kilka sekund później z całą mocą szorowałem swym ciałem pylasto-kamienistą uliczkę. Rozbite kolana, potargane spodnie – każdy ma te wspomnienia z dzieciństwa, nie każdy po tak wielu latach uważa je za ważne. Nauka życiowej równowagi, wymaga bolesnej nauki.

Tylko parę minut dzieliło nasz dom od żłobka a później przedszkola, do którego zaprowadzała mnie mama. Ponoć, w tych pierwszych dniach mój płacz był nie do zniesienia, nie rozumiałem dlaczego tu jestem. Gdy moja kochana babcia zobaczyła mnie aż sinego od płaczu, mało serce nie wyskoczyło jej z piersi. Przeżywali każdą moją radość i każdy mój ból. Na spacery chodziliśmy często wzdłuż Soły, przechodząc obok papierni zaglądałem do okien hal fabrycznych i kiwałem do uśmiechniętego dziadka Józka, pracującego na maszynie. Kiedy szliśmy znów w przeciwnym kierunku, w stronę kortów mijaliśmy biura zakładu, gdzie pracowała moja mama. Stukałem na jej okno a ona zawsze z dumą pokazywała mnie swoim koleżankom. Pamiętam jedną z takich wycieczek, na której o mało co nie zatrułem się wydzieliną z kwiatów mleczy, które jak bohater pałaszowałem wprawiając w podziw moich kolegów. Potworny ból brzucha towarzyszył mi potem jeszcze przez parę dni, a rosół który był wtedy na obiad znienawidziłem na parę następnych lat. W przedszkolu po raz pierwszy zagrałem na cymbałkach, do dziś pamiętam niezdarność mych uderzeń i niezwykły zachwyt nad pięknem tych dźwięków. Graliśmy gromadnie „Sto lat:” dla naszych mam, a me pomyłki ginęły w ogólnym biciu maleńkich dzwonków.

Okruchy zlepiam, kawałki pamięci rozsypane, błahe i nieistotne , uleciane. Po co komu to pamiętać ? Warto kolejny zapach dzieciństwa utrwalać ? Zabłocie pachniało chlebem, który dziadek z zadzielskiej piekarni do domu wnosił i książkami po raz pierwszy otwartymi, którymi babcia mnie obdarowywała. Pachniało Buranem, psem wiernym, kudłatym diabełkiem, który gdy swoje dni przeczuł odszedł – uciekł gdzieś na jaz, albo na Grojec i tam został na zawsze. Gorące i deszczowe dni mieszają się w jedno wspomnienie dzieciństwa rozbieganego, rozchełstanego i świętego. Gdzie strony świata są jasno oznaczone, pory roku decydują o ludzkim zachowaniu a naturalna hierarchia porządku świata emanuje z każdego kąta skromnego domu.

Dziś chowam w sobie me Zabłocie i podlewam je by nie uschło wraz ze mną. Każdy dzień oddala mnie od lat beztroskich, przybliża ku nieodwracalnemu. Być może przede mną jest właśnie ta możliwość zanurzenia się w bycie, który nie zna refleksji, który swym wdziękiem i urodą napawa spokojem, w którym wszystkie rzeczy są dobrze poukładane, a dobra ręka Ojca pogładzi rozpalone czoło.

Wrócę do Zabłocia.

Autor: Robert Słonka